Góra ma charakterystyczny kształt. Wiem, nie odkryłem Ameryki. Może warto pomyśleć o tym kształcie, gdy bierzemy udział w takim wydarzeniu jak Święto Dzieci Gór. Wspinamy się na zbocze kolejnych festiwalowych dni, festiwalowych wydarzeń, by stanąć w tym najwyższym punkcie, z którego potem już tylko w dół. Minęliśmy półmetek. Na Festiwalu mijamy go dziś.
Z drugiej strony czy teraz jest jakiś punkt kulminacyjny? Żadną miarą! Występy dzieci ze Spisza i Bułgarii są równie ważne jak wczorajsze występy Słopniczan i Rumunów, czy jutrzejsze Słowaków… Chodzi tylko o to, że sam czas, który w jakiś sposób próbujemy na estradzie tego Festiwalu zatrzymać, wyznacza punkt, z którego już bliżej końca niż początku.
Jak powiedział Krzysztof Trebunia-Tutka „Górale wszystkich dziedzin są do siebie podobni z charakteru”. Festiwal Dzieci Gór mógłby nam tę tezę udowodnić, gdyby nie potwierdzał innej, może nawet szerszej, bardziej uniwersalnej: Dzieci wszystkich dziedzin są do siebie podobne.
Józkowi Brodzie w jego dziecięcym zachwycie nad światem pięknie stworzonym pomaga nawet gołąb, który właśnie buja pod zadaszeniem Amfiteatru.
Już my są na polanie, gdzieś na Spiszu, w okolicach Dursztyna. Troska dziecka idącego paść, to ta krasula, której trzeba wybrać miejsce, i pytanie, czy „dobro ta piscołka”. Niedobra, bo nie ten palec co trzeba był wzorcem dla grubości patyka. I kolejna troska: trafić w kapelusz szyszką wystrzeloną z procy. Kapelusz ocalał, czego nie można powiedzieć o fotografie Festiwalu Piotrze Droździku, który, krążąc jak zwykle po scenie i okolicach, znalazł się jak prawdziwy kiler w „Kilerze” na linii strzału.
Biało na scenie. Biało od koszul, portek (to raczej szaro). Sporo tych chłopaków przyszło, więc i sporo patyków lata do celu.
Jest taka bajka, o żabie i zającu. Można powiedzieć, że się sprawdza: są dziewczęta, które boją się chłopaków udających dzikie świnie i są chłopaki, którzy boją się dziewcząt nie bojących się chłopaków udających dzikie świnie.
Strach ma wielkie oczy i gromkie chrumkanie. Więc potrzebne pojednanie. I dobrze, że ważniejsza jest wspólna zabawa, niż niewspólne „bocenie” się jednych na drugie.
Chcemy potwierdzenia, że wszystkie dzieci są do siebie podobne? Ot znów po scenie biegają gąski do domu. A kiedy delegacja mająca wiarę w wujka i innych muzykantów idzie poprosić o granie, ci co zostali, budują mosty. To ulubiona zabawa Józka Brody, bo wszystko, co dzieje się na Festiwalu, jest tak naprawdę budowaniem mostów, relacji, przyjaźni, kamractwa.
Jest zabawa w przeciąganie liny? Jest, ale jest też zabawa w przeciąganie, gdzie nawet liny nie trzeba. Potem ciuciubabka… Tutaj wystarcza tylko chustka do przewiązania oczu!
Co by było, gdyby muzyka kiedyś powiedziała, że nie zagra? To byłby dopiero dramatyczny zwrot akcji. Czasem się krygują, czasem trzeba ich dłużej prosić, ale w końcu się godzą.
Tak jak teraz. Stryk skrzypek, stryjenka na drugich, a właściwie pierwszych skrzypkach, no i jakiś wysoki basista. I tyle. I tak, jak do ciuciubabki wiele nie trzeba, tak do wypełnienia sceny-polany dźwiękami wystarczą trzy instrumenty, a czasem i te jedne skrzypce, ta samotna heligonka „styknie”. Jednak najważniejszym instrumentem jest przecież głos, więc podchodzą kolejni chłopcy do mikrofonu przed kapelę, wyśpiewują dramatyczną historię o siekiereczce, i gonią pośród ustawionych w kole kolegów i koleżanek którąś dziewczynkę, a jak ją złapią, to sobie z nią w kręgu zatańczą.
Najmłodsi, którzy wirowali przed chwilą, idą do domu. A trzech starszych bawi się w kapelusz, znaczy w zerwanie kapelusza z głowy. A kto strąci, sam ubiera i z atakującego przechodzi do obrony, chroniąc nakrycie głowy zmyślnymi unikami.
No i w końcu tańce i śpiew w parach na całego.
Dziękując muzyce zespół HONAJ z Dursztyna kończy swój występ.
Gajda, gadułki, akordeon na życzenie Józka Brody dają po kilka dźwięków, Krzysztof Trebunia-Tutka uprzedza, by się nie rozchodzić na zakończenie, bo będzie konkurs z nagrodami, i już dziewczęta z bułgarskiej grupy PLETENITSA wtańcowują na scenę.
Wyglądają trochę jak Indianki w przepaskach, za które wetknięty jest mały bukiecik z tyłu głowy. A chłopaki wyglądają… nie jak Indianie, choć futrzane czapy również mają ozdobione podobnym motywem kwiatowym. I każdy, kto choć trochę czuje taniec, a może nawet trenuje jakiś swing na przykład, bezwzględnie doceni absolutnie doskonałą synchronizację chłopaków i dziewcząt sunących po scenie w podskokach delikatnych, ale niezwykle energetycznych.
Dobry film, powieść, występ powinny być zbudowane na zasadzie interwałów. Po bogatej w wydarzenia akcji – czas wytchnienia, przygotowujący do kolejnego napięcia w łańcuchu przyczynowo-skutkowym.
Ten występ nie jest inny. Po bardzo dynamicznym tańcu całej grupy – śpiew. Najpierw jedna solistka, potem druga, wreszcie grupa dziewcząt.
I rusza znów akcja. Cztery dziewczęta. Szybko, gwałtownie, dynamicznie, gdy bęben nadaje rytm… I śpiew, i znów spokojniej, posuwiście. I szybko…
Motyw pióropusza jeszcze bardziej rozwinięty u starszych dziewczyn: pióra falują delikatnie ponad dziewczęcymi wiankami, a niżej biel bluzek i elegancka, zdobiona złotem czerń sukien… i kierpce. A widownia potrafi docenić to, jak te kierpce pomykają równiutko, energicznie, niemal nie dotykając sceny.
Na sinusoidzie występu znów uspokojenie. Kolejna dziewczynka śpiewa. I znów grupka, ale zza kulis już niecierpliwie wychynają chłopaki. W końcu dawno ich na scenie nie było.
Wchodzą teraz z dziewczętami: czerń, biel, ale dominuje głęboka czerwień sukni dziewczyn i burgund chłopięcych kamizelek. Cała scena ich, ale widać, że na tej scenie czują się scenicznie. Radość sprawia im wrażenie, jakie robią na widowni. Nie omieszkają również na zakończenie pokłonić się: najpierw tańczący, potem młodsza grupka dziewcząt głównie bawiących nas śpiewem, wreszcie ogromny aplauz otrzymuje kapela.
tekst: Kamil Cyganik, fot. Piotr Droździk