Za górami, za lasami, w Beskidach i za Gorcami, nad morzem i pod sosnami, żyli, byli, są. Pewnego razu Pan Dykta i Pani Rura postanowili się pobrać (imiona obojga do wiadomości Redakcji). Sytuacja tylko z pozoru wydawała się być normalną. Jeżeli dwoje ludzi, a każde inaczej zdefiniowane płciowo, chce być małżeństwem, to nic prostszego niż się połączyć. Jednak co proste, prostym nie jest.
Pan Dykta (imię do wiadomości Redakcji) był osobnikiem wielce tajemniczym. Wyglądał dość podobnie do samego siebie, dlatego się wyróżniał. Od niskiego czoła odbijały się świetliste promienie słońca tworząc intelektualna aurę, z niewielką domieszką rozumu. Swoją osobowością zdawał się przerastać całą okolicę i jeszcze dalej. Zapewne było to pochodną obrazków telewizyjnych, które wzorem „Szkła kontaktowego” powiększały jego „to i owo”, ze szczególnym uwzględnieniem wzrostu. Przy bliższym poznaniu figura znacznie malała. Przydawało to całości szczególnego wdzięku, zgodnie z porzekadłem „na dyktę urok”. Dolna szczęka dyskretnie wysunięta do przodu wzmacniała przekaz, a był on szczególnie ceniony za prawdę drzemiącą w każdym wypowiedzianym słowie. Na dodatek pan Dykta (imię do wiadomości Redakcji) mógł konkurować, z każdym rozwiniętym muchomorem. Zdecydowanie wygrywał w konkursie piękności oraz skuteczności po spożyciu.
Pozytywne przesłanie, wynikające z wyglądu, zostało zmącone nazwą osobniczą – nazwiskiem samym. Złe języki sączyły jad wrogi. Sugerowały, że pochodzi od plemienia, które tradycyjnie i z dużymi sukcesami raczyło się szczególnym napojem. Usiłowano przekonywać, że „dykta” to denaturat wypijany przez meneli i to przez dzień cały. Trop był prymitywny; szczęśliwie odrzucony. Według powołanych ekspertów (profesor jeden w drugiego) denaturat wierzbowy (wersja historyczna) występował w dwóch postaciach płynnych: śniadaniowej i wieczorowej. Ten pierwszy, miał kolor biały, ten drugi fioletowy. Tylko spożywanie w ściśle określonych porach (rano – wieczorem) objęte było słowem „dykta”. Spożywanie przez dzień cały, co sugerowano, z tym terminem nie miało nic wspólnego!
Konkurencyjna teoria, równie nieprawdziwa, zakładała, że „dykta” to sklejka, czyli składanka klejona. Miała ona doprowadzić do przeświadczenia, że pan Dykta jest sklejony z wielu elementów – takie szczególne drewno. Sugerowano, że to synonim, ale sprawa „kleju” nie została ostatecznie rozwiązana. Ten, służył do odurzania się początkującym narkomanom – dzisiaj „prochy”. Cała teoria legła w gruzach po wystąpieniu mieszkańca Górnego Śląska. To on, zamiast słowa „sklejka”, użył dźwięku „szperplata”, a to żadną miarą nie pasuje do nazwiska Dykta. Tak więc tajemnica pozostała tajemnicą i stała się przyczyną kłopotów; ale o tym za chwilę.
Rura to kobieta – pani Rura; tutaj młody rodzaj żeński, czyli młoda Rura. Jako taka kontrastuje z określeniem osobniczym: stara Rura. W sposób zdecydowany oba winny cieszyć się zasłużonym szacunkiem. Nasza pani Rura (imię do wiadomości Redakcji) wywodziła swoje pochodzenie od Rurykowiczów. Ród to szlachetny i historyczny, w Wikipedii istniejący. Swoją historię rozpoczął na terenach ruskich, na których nie istniała żadna cywilizacja, i tak to już zostało. Początkowo szczep naszej bohaterki utożsamiał się „całą gębą” z innymi pobratymcami. Jednak po pewnych, historycznych wydarzeniach (do wiadomości Redakcji) postanowił się odciąć, skracając nazewniczą nazwę, do formy Rura – równie szlachetnej i ogólnie poważanej. Dodatkowo, pojawiały się przymioty charakteru. Pani Rura (imię do wiadomości Redakcji) miała gołębie serce. Żadnego ptasiego jaja nie skrzywdziła – jajecznicy odmawiała.
Wszystko układało się dobrze, aż „do zamęścia”. Każde swaty zbywane były przez nią burknięciem „swaty katy”. Przełom nastąpił przypadkowo. Pan Dykta (imię do wiadomości Redakcji) podążał w kierunku, także chodnikiem. Pani Rura stała nieruchomo na tymże trotuarze rozglądając się za niczym. Nagle pan Dykta (imię itd.) potrącił chcący panią Rurę (imię itd.) się odzywając:
− Co słychać.
Pani Rura (imię itd.) niespodziewanie odpowiedziała:
− Się odpalantuj denaturacie jeden.
To było objawienie. Od tego momentu sprawy nabrały tempa. Buty, ksiuty i inne migdały doprowadziły do zaręczyn. Natychmiast (tak bywa) pojawiły się przeszkody. Szwagier ciotki wujka brata po mieczu, a nie po kądzieli, jako jedyny krewny, wyraził sprzeciw i postawił warunek. Ów osobnik, pochodzący z bocznej odnogi rodu, posługiwał się herbem „Toy&Toy” na srebrnym tle. Przeczuwając szybkie zejście do ziemskiego niebytu, co nastąpiło, zażądał, aby pan Dykta do swojego nazwiska dopisał „TT” – może być bez „and” (&), nawet pojedynczo, a nawet na końcu. Chodziło o
szacunek dla rodziny, oraz wyrażenie czynnej wdzięczności, za pobierane w młodości walory finansowe przenoszone w ówczesnej reklamówce. Miłość ponad wszystko i pan Dykta spełnił żądanie wymieniając dokumenty na „pan Dyktat” (z jednym „t” na końcu).
Ponieważ nieszczęścia chodzą parami to i pani Rura otrzymała żądanie od członków męskich swojego plemienia. Uważali oni, że szykuje się śmierdzący mezalians. Za karę pani Rura ma usunąć z nazwiska „R” pozostając przy nędznej pozostałości „pani Ura”.
Miłość zwalczyła wszystkie przeciwności. Pan Dyktat i Pani Ura połączyli się nierozerwalnym węzłem, a stosowny urzędnik, w równie stosownym czasie zakrzykną: WIWAT PAŃSTWO DYKTAT-URA ! chińskim ryżem posypując. Zgromadzony naród radośnie zawtórował: wiwat, wiwat, a głupie echo powtórzyło; dyktat uraaa! dyktat uraaa! dyktat uraaa!
Nie jest pewne, czy to legenda, czy rzeczywistość. Ustalono jednak, że Państwo Dyktat-Ura mieli liczne potomstwo i ono się, przez lata, upowszechniło: w domu, w szkole i w zagrodzie. To, w sposób wystarczający, tłumaczy dlaczego w moim mieście (NS) podniesiono podatek od nieruchomości o 40 procent, a koszty wody poszybowały „tylko” o 25. Stało się, a głupie echo nadal grało – dalej gra i będzie grało: dyktat uraaa! dyktat uraaa! dyktat uraaa! Do poczytania za tydzień.
Jan Zawił