Normalność… to jest to! – felieton

Słowo się rzekło (napisało) czyli „kobyłka u płota”. No to trochę „normalności”. Takie coś działa ku pożytkowi wszelkiemu, aliści często wymyka się rozumowaniu małych i wielkich zainteresowanych.

 Nie każdy dowodzący jakąś dziedziną musi być wyjątkowym specjalistą.  Więcej – szkoda jego „specjalności” na urzędowanie. Wybitny lekarz (specjalista w dowolnej dziedzinie medycyny) zostaje ministrem. Głównym jego zadaniem jest zarządzanie, a nie leczenie. Wiedza medyczna może być pomocna, ale główną powinnością jest zapewnienie dostępności do lekarza, a nie leczenie konkretnych pacjentów. Kluczem do powodzenia wydaje się być otoczenie, czyli dobór współpracowników i doradców od zarządzania (bo jak leczyć „wybitny” wie). 
Mamy stanowisko od lokalnej kultury (dyrektor  MOK – płci obojga). Na wyjątkowego specjalistę (artysta plastyk, muzyk, aktor, reżyser itp.) liczyć nie można, bo to działanie urzędnicze i do władzy Ratusza przypisane. Ten, żelazną ręką, pilnuje swoich wpływów i nominatów (swoich ludzi). Pozostają doradcy. Tworzy się więc różnego rodzaju rady, zespoły, komisje, komitety i co tam jeszcze przyjdzie do głowy. Ładnie wygląda i powagi przydaje.
Specjalista (ekspert) to kto i skąd się bierze? W lokalnym wydaniu  najczęściej przydarza się aktywista w jakiejś dziedzinie – powiedzmy, że teatralnej. Jest tu i tam, a nawet ówdzie – pełno go. Występuje, wygłasza, ocenia, chwali i krytykuje, ale żyje z pracy zawodowej odległej od aktorstwa, bo to tylko jego hobby. Specjalistą, doradcą zostaje w dziedzinie swojego aktywizmu (czytaj hobby), a nie w sprawności zawodowej. Jest więc doradcą nieprofesjonalnym – amatorem. W innych dziedzinach miejscowej kultury jest bardzo podobnie.  Aktywiści górą – robią za fachowców i doradzają. 
Z punktu widzenia urzędników (władzy) jest dobrze. Są społeczni aktywiści; obracają się w dziedzinach którymi zarządzamy; doradzają – wszystko w porządku. Czy jednak naprawdę? Czy wystarczy amatorskie (czyli nie zawodowe!) uprawianie jakiejś dziedziny sztuki oraz społeczna aktywność, żeby zostać doradcą i mieć wpływ na funkcjonowanie np. Miejskiego Ośrodka Kultury? Otóż nie!
W rzeczywistości powinny liczyć się kompetencje – potwierdzone kompetencje. Potwierdzają je dyplomy wyższych uczelni, poparte zawodową praktyką. Ale nie ma szkoły wyższej kształcącej np. pisarzy. Co wtedy? Czy wystarczy „aktywizm” i amatorskie działanie (np. w prowadzonym przez lokalną bibliotekę „kole literackim”?). Jak zweryfikować kompetencje? 
Istnieją takie „urządzenia” o nazwie „Związek Twórczy”. Żeby zostać członkiem trzeba przejść procedurę. Nie wystarczy się „zapisać” i opłacać składki. Z „ulicy” nie przyjmują. Trzeba poddać się ocenie własnych dokonań twórczych. Wypisuję ze statutu jednego ze związków:

„Członkiem rzeczywistym może zostać osoba wymieniona w §…, która złoży swoje prace świadczące o profesjonalizmie w wykonywaniu zawodu […] i uzyska pozytywną opinię Komisji Kwalifikacyjnej i Zarządu Głównego.

Osoby ubiegające się o członkostwo Związku przyjmuje Zarząd Główny na podstawie opinii Komisji Kwalifikacyjnej;

Negatywna decyzja Komisji Kwalifikacyjnej jest dla Zarządu Głównego wiążąca.
Jeżeli więc nie dyplom szkoły wyższej to przynależność do związku twórczego, który potwierdza kompetencje.
Trzymajmy się kultury. Czy Ratusz ma w swoich zasobach informacyjnych wiedzę o istnieniu w NS osób będących członkami związków twórczych (potwierdzone kompetencja w jakiejś dziedzinie twórczości)? Czynienie z „aktywistów” (nawet najbardziej szlachetnych) członków gremiów doradczych jest błędem, czyli amatorką; takie „uczył Marcin Marcina …”.
Wystarczy zastosować tylko takie kryterium jak przynależność do związku twórczego, żeby odsiać „całe tabuny” postaci mieniący się literatami, plastykami, aktorami, reżyserami, i kim tam jeszcze. Ich, czasami nawet szlachetny, „aktywizm” nie jest gwarancją prawdziwych kompetencji. Warto zadać pytanie wielu „tuzom” sądeckiej twórczości: czy ma pan/pani wyższe studia z dziedziny kultury, którą pan/pani uprawia lub należy do właściwego związku twórczego (potwierdzeniem dyplomy lub spisy członków).
Nie jest artystą plastykiem ktoś, kto przez trzydzieści lat maluje portrety rodzinne i lokalne pejzaże. Studiów plastycznych (też około plastycznych) nie skończył, do związku twórczego nie należy – sorry, ale to amator. Nie jest zawodowym aktorem, ktoś kto przez trzydzieści lat grywał w teatrze amatorskim. Studiów aktorskich nie skończył, egzaminu eksternistycznego nie zdał (są takie możliwości!) – sorry, ale to amator. Podobnie z muzyką, fotografią, literaturą.
Co z tego wynika? Amator niech sobie amatorzy dla własnej satysfakcji; artysta (z prawdziwymi kompetencjami) niech doradza dla dobra ogółu; urzędnik niech uczciwie urzęduje, ułatwiając nam życie.
To nie żadna rewolucja, trzęsienie ziemi i przewrót kopernikański. Ot – zwyczajna normalność. Wystarczy do niej wrócić, zrywając z „amatorką”, a będzie lepiej – zapewniam. I to w każdej dziedzinie. Do poczytania za tydzień.
Jan Zawił

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Facebook
Instagram

Poprawa dostępności strony