Po „polskiemu” – felieton

                Gadać każdy może, bo nie o to chodzi jak komu wychodzi. No to mówimy i piszemy, lepiej albo gorzej – byle się porozumieć; a od urodzenia po polsku. Piszę o tym, bo język to takie coś, co mamy, ale nie zwracamy na niego uwagi. Przy „pije Kuba do Jakuba” nie o ukształtowanie słów chodzi, ale o jakość płynu. To szczególnie słuszne jest przy wodzie mineralnej.

                W piątek – 21 marca br. mieliśmy czas szczególny – Dzień Języka Ojczystego. Takich na całym globie jest ponad 7000 tysięcy. Niestety, w minionym stuleciu zniknęło 250 – szkoda, ale tak bywa. Rzeczony język (każdy) jest cudownym wynalazkiem. Rzadko miewam chwile zachwytu, ale tu akurat mam. Jak to się genialnie porobiło, że z dźwięków „paszczowych”, które ludzkość wytwarza, powstają słowa, z nich zdania, a z nich sensy; to ostatnie  nie jest obowiązkowe. Dlaczego dźwięk „słoń”  to znane wszystkim zwierzę? Mogło być na przykład „mygał”, a nie jest. Swoją drogą – we wszystkich „liczących” się językach występuje „elefant” i pochodne, a w polskim „słoń”?

                Cała opowieść o powstaniu języka jest długa i nie do końca wyjaśniona. Żeby nie komplikować – już pierwszy człowiek wydawał z siebie dźwięki. One przyjmowały znaczenia. Prawdopodobnie zaczęło się od „mama”, bo to dźwięki „mlaskliwe” i przy piersiowym karmieniu mogły się przytrafiać.

                Podobno mamy wmontowane takie coś, co można nazwać „genem językowym”. Posiadają go wszyscy ludzie, a on uruchamia się pod wpływem otoczenia. Jeżeli babcia mówi do niemowlaka ”ci…ci…ci” to uruchamia. Jak nie mówi to nie uruchamia. Rolę „ci…ci” może przejąć dziadek, ciocia, szwagier i kuzynki, a nawet (!) rodzice. Słowem do dziecka gadać, gadać i gadać.

                Mówimy tym językiem, jaki w „dobie dziecięctwa” wokół siebie słyszymy. Usiłujemy go naśladować, a nawet się go nauczyć – i to się (o dziwo) wszystkim udaje. Z tak zwanymi „językami obcymi” w wieku późniejszym tak dobrze już nie idzie. Działa to tak: Polak mały wywieziony do Chin i słyszący wokół siebie język chiński będzie mówił po mandaryńsku (oficjalny chiński). Odwrotnie też tak działa z małym Chińczykiem. Wrodzony „gen językowy” zostaje uruchomiony przez otoczenie. Bez tego co „wokół”, języka nie ma – znane są takie przypadki (nieliczne). Nauczenie się pierwszego, „wrodzonego” języka, w wieku późniejszym jest prawie niemożliwe, a w każdym razie sprawności nie da się osiągnąć. „Gen” trzeba wcześnie uruchomić nawet w formie „dzi..dzi…dzi” lub coś koło tego.

                Statystyczny Polak wie tyle, że „język lata jak łopata”. Oj! lata, lata. Można też gadać „co ślina na język przyniesie”. Można też „lać wodę” (językiem?), ściemniać lub w wersji łagodnej „bajdurzyć”. W czasach najnowszych modne stały się „feminatywy”. Ogólnie to żeńskie formy wyrazów, które określają zawody, funkcje lub stanowiska. Mają one stanowić o równość płci, wyrównywać szanse i uznawać obecność kobiet w różnych zawodach i rolach społecznych. W porządku – tyle, że są  tworzone, jako pochodne, od form męskich (co za ironia!).

                 Mieliśmy i mamy uznane od wieków formy żeńskie np. krawcowa, nauczycielka, aktorka, sprzątaczka. Nigdy nie budziły kontrowersji, aliści w zapale „wyrównywania” pojawiła się (podaję łagodniejsze): inżynierka, polityczka, adwokatka i podobne. Moją faworytką jest „posełka” od formy męskiej „poseł”.

Możliwe, że posiadam zamulony wstecznictwem rozum. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego „pani inżynier” poniża (jak twierdzą) kobietę, a inżynierka jest ok. Przecież słowo „pani” urok i szacunek dla płci żeńskiej podkreśla, a „pilotka” tylko dwuznaczność wprowadza (dawniej to rodzaj nakrycia głowy; głównie dla pilotów).

Szczególną estymą darzę słowa błyszczące nowoczesnością typu: pedagożka i dramaturżka. Czy ta ostatnia pisze dramaty? Niekoniecznie, ale to już zupełnie inna historia. Ważne, że pedagożka pedagożuje – no. W tej dziedzinie wszystko przed nami! Kiedyś nie było słowa „wizażystka”, a teraz jest. Jego pierwociny sięgają nawet starożytnego Egiptu chociaż z prawdziwym wizażem mamy do czynienia od lat 20-tych XX wieku. Aż dziw bierze, że głowa (twarz, włosy, brwi, oczy, usta, uszy) bez rozumu (!) tak późno zrobiła karierę!

„Guć żumę” to zabawna pomyłka, a mylić się jest rzeczą ludzką. Kto nie mówi, ten się nie jąka – bo też nie o poprawianie i doskonałość chodzi. Tak zwani „zawodowi poprawiacze” (czytaj np. nauczyciele) zapominają, że bardziej chodzi o przekazanie myśli, niż o formę, czyli poprawność językową.  Uczyć i poprawiać – tak!, ale w taki sposób, żeby nie zabijać, eliminować chęci wyrażenia myśli (jak są).

Od czasów biblijnej wieży Babel Pan pomieszał ludziom języki. Czy był w tym pomieszaniu język polski? Rozumem tego się nie ogarnie, ale uczuciem i serduchem już tak. Mamy więc coś, co tylko nasze; co nas lepi w całość i odróżnia. Jak Skawiński w „Latarniku” Henia Sienkiewicza jesteśmy cali w tym języku – w nim się rodzimy, myślimy i umieramy. Czy szanujemy? Ja językowi wierzę nawet wtedy kiedy nasz UKOCHANY PANA PREZYDENT NS Z SZACUNKIEM ZAWSZE przekazuje myśl wzniosłą i osobistą jednocześnie: „…najbardziej lubię zapach świeżego asfaltu nad ranem…”. I co – romantyk!

Gadać każdy może, bo nie o to chodzi jak komu (i co) wychodzi. Do poczytania za tydzień.

Jan Zawił

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Facebook
Instagram

Poprawa dostępności strony