Zatrudnić dyrektora (felieton)

Zdarzyło się, że w prowincjonalnym mieście o szlachetnej nazwie, zostałem widownią teatralną w postaci widza; sztuk jeden – solo. Odwiedziłem dwa przybytki sztuki teatralnej. Oba propagowały działalność amatorską własnego wyrobu.

Pierwszy, zabrał się za „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego. Tytuł został twórczo rozszyfrowany i na scenie w amfiteatrze (!) było wesoło. Aktorzy amatorzy mówili szybko i częściowo wyraźnie. Rzucały się w oczy, gustowne ubranka. Bufiaste, czerwone, kozackie spodnie dialogowały, z workiem po ziemniakach. W tym ostatnim poruszała się postać Chochoła, któremu wychodziła słoma. Z jej olbrzymiego kapelusza wystawały fragmenty zielonej krzewiny – gatunku nie dało się ustalić.

Wynalazkiem było obsadzenie w roli Wernyhory (taka postać w sztuce) dyrektora placówki – też amatora. Dostojnie przechadzał się po scenie, od czasu do czasu przysiadając na drewnianym zydelku. W dłoniach dzierżył, wycięty w paździerzu kształt, sugerujący lirę (zagraniczny instrument muzyczny). Niestety, dźwiękowo nie zagrał.

Były też kosy postawione „na sztorc”. Przemieszczały się po scenie ciut bezładnie. Nie wiadomo, czy grały na ostro, czy na niby. Mimo ogólnych trudności przedstawienie, pod czujnym dyrektorskim okiem, odniosło sukces.

Teatr drugi – też amatorski – wystawił sztukę pt. „Wielki człowiek do małych interesów”. Fredrę umieszczono w budynku, na tradycyjnej scenie. Kasę na realizację załatwił sam autor. Urodził się w stosownym czasie, i z tej przyczyny (okrągła rocznica), stosowne ministerstwo sypnęło groszem (taka waluta jeszcze w Polsce obowiązująca). Było na bogato. Dekoracje odmalowano w kolorkach. Wstawiono kanapę (sofę?), stolik, biurko i parę stylowych krzeseł. Wyróżniały się kostiumy uszyte, dla każdej postaci osobno, z lepszych materiałów. Tak zwane „druty” użyte do usztywnienia, zaokrąglenia i wybrzuszenia jednej z amatorek, były tak doskonałej jakości, że prawie nie pozwalały na poruszanie się po scenie. A jednak to robiła, co zasługuje na szczególne uznanie. Ogólnie aktorzy amatorzy, w strojach „z epoki”, stanowili konieczny dodatek do stylowej dekoracji i starodawnej rewii mody.

Plusem ,rzucającym się w oczy, była reżyseria typu: wchodzisz, wychodzisz, mówisz, kiwasz głową, ręką, albo inną, wystającą częścią ciała.

Mimo samych zalet, inscenizacja mogła się podobać. Jej niezaprzeczalnym walorem było obsadzenie, w jednej z ról, dyrektora placówki, w której działa ów teatr. Dzięki temu instytucja kultury mogła odnotować sukces, tym większy, że odniesiony… pod czujnym dyrektorskim okiem – też amatorskim.

Z tego, teatralnego oglądu, wyłania się przepis skutecznego działania. Należy obsadzić dyrektora i wpuścić go na scenę. Sukces murowany.

Na prawdziwy, zawodowy, finansowany ze wspólnej kasy teatr, szans nie ma. Samorząd się nie zgadza – też amatorzy. Może się zdarzyć, że publiczność zacznie rzucać pomidorami, ale to już historia na zupełnie inną opowieść.

Do poczytania za tydzień. Wasz Ość

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Facebook
Instagram

Poprawa dostępności strony