Piszę w czasie ciszy wyborczej. Niby wiem czego nie wolno, ale ręce na klawiaturze, z lekka drżą. Niepewność wewnętrzna mnie podgryza, czy wszystko i dobrze zrozumiałem. Istnieje taka możliwość, że ktoś lub coś, będący na zewnątrz mnie, zinterpretuje to, co ja wiem, on też, ale zupełnie inaczej. Wtedy wyjdzie, że nie wiem. I co wtedy?
Zawsze fascynowało mnie szkolne pytanie pod tytułem: co poeta miał na myśli? No… coś tam miał – chyba, że nie miał, co się poetom zdarza. W trans jakiś wpadają, zażywając natchnienia, ale to się leczy. Legenda jednak powstała i ma się dobrze; ba… to się fantastycznie sprzedaje, a grono zwolenników się powiększa. Nie chodzi o zwolenników poezji (to grono maleje), ale o zwolenników „uniesień”.
Kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu, żart taki postanowiłem uskutecznić. Załapałem się na darmowe (w czas letni) takie coś, co się nazywało: warsztaty dla młodych twórców. Kiedyś byłem młody więc się załapałem. Moja tak zwana „twórczość” literacka była na mocno początkowym okresie rozwoju. Bardziej o niej opowiadałem, ale to już wystarczyło – zabrali mnie (za darmochę!). Grupka nieliczna, ale byli aktorzy, malarze, literaci i pokrewne (jeden fotki robił). Niektórzy lekką siwizną pobłyskiwali – też młodzi. Fajnie było, bo się nic nie robiło, tylko tworzyło, a jeść dawali. Jeden młody – w średnim wieku – gazetkę warsztatową na maszynie do pisania (były takie!) co drugi dzień uskuteczniał wypisując, co mu kto opowiedział, a nawet zmalował (byli tacy). Hitem okazała się opowieść młodej kandydatki na aktorkę o tym, jak zagra Hamleta, bo go bardzo lubi. To się czytało. Czasami – zawsze wieczorem (nie wiem, czy to miało jakieś znaczenie) potencjalny redaktor zwracał się do „poectwa” (sztuk trzy) o dostarczenie bieżącego wykonu, do gazetkowej prezentacji. Ponieważ jego mowa utrudniona w zrozumieniu była, tylko nieliczne sztuki zaistniały.
W tym momencie opowieści, na scenę literatury świata wkraczam ja, w młodzieńczej osobie. Zachciało mi się zażartować i napisać (spod brudnego palca) coś do cna absurdalnego, a nawet (przyznaję się otwarcie) niemądrego. Niestety – nie pamiętam jak to szło, a egzemplarz pisany się nie zachował (strata ludzkości niepowetowana), ale było coś o krowie i tak dalej: „krowa – zieloną trawę życia na duszę świata przetwarza/ krowa – niedoceniony symbol jestestwa twojego i mojego/ z najmniejszej litery pisana krowa…”. Pamiętam, ze nieźle się bawiłem pisząc awangardową „poezję” wyposażoną w stertę bzdur i nieporadności (zamierzonych). Cel był prosty – chciałem sprawdzić, czy takie „dziełko” zostanie przyjęte „do druku” i rozpowszechnione w glorii młodej, poetyckiej twórczości. Co poeta miał na myśli zachichotało w moim wewnętrznym „śmieszalniku” (nie wiem, gdzie leży, ale wiem, ze mam). „Dziełko” zostało opublikowane – na pierwszej stronie!!
Od tego momentu swojej artystycznej drogi nabrałem szacunku do rzeczonego zwierzęcia. Do dzisiaj walczę o dobre imię krowy, chociaż nie twierdzę, że krowa to człowiek – odwrotnie bywa.
Sprawa miała ciąg dalszy. W kolejnym wydaniu gazetki ukazała się krytyczna analiza mojego potworka. Autorem był początkujący krytyk literacki, który chwalił się, że obejrzał wszystkie premiery warszawskich teatrów – a było ich sporo. Im dłużej przebiegała jego chwalba tym bardziej docierała do nas prawda, że nic z tych przedstawień nie zrozumiał mimo, że miał notesik z wypisanymi tytułami oraz datami premier – i to w rubryczkach. Pełny profesjonalizm. Otóż on chwalił moje „takie coś” za oryginalność ujęcia i wmawiał mi, że chcę zburzyć stary porządek świata. W rzeczywiście, chciałem zburzyć opór dziewczyny, która mi się podobała (za malarkę robiła) – się nie udało. Dokonał tego wspomniany fotografik artystyczny, na sesji zdjęciowej w zamkniętym pokoju. Napojony wrażeniami całego dnia zasnąłem w korytarzu, na rybackim krzesełku, dlatego widziałem kto rano wychodził, chociaż wzrok snem i wczorajszym ogniskiem miałem przydymiony. Podobno wystawa z wydarzenia się odbyła, ale dla wybranych. Ten sam krytyk był na niej i w krótkiej recenzji napisał: sztuka legła w gruzach. Skłamał – w pokojach materace dmuchane były. Do dzisiaj krytykom nie wierzę … i to jest zysk z całej sytuacji. Do dzisiaj lubię swojego chichotka, chichotek mnie lubi i tak sobie oboje, powolutku żyjemy.
Do pointy mnie ciągnie: krytykom nie wierzę, fotografom zwyczajnym i artystycznym nie wierzę, ryb nie jem, na krzesełkach w korytarzach nie siadam, materacy dmuchanych nienawidzę, w warsztatach młodych twórców nie uczestniczę, literatura kłamie. Na szczęście radością mnie napawa zbiór osiągnięć mojego UKOCHANEGO PANA PREZYDENT NS Z SZACUNKIEM ZAWSZE, szczególnie w kulturze, o których w ciszy wyborczej pisać nie wypada – oj! żal. Jutro też dzień i gadać będzie można do kolejnej ciszy. Ona potrzebna jest jak mój UKOCHANY PREZYDENT Z SZACUNKIEM ZAWSZE. Do poczytania za tydzień.
Jan Zawił