Do czego jest felieton? On jest do niczego – szczególnie ten. Tak mi wyszło z licznika. To takie urządzenie które jest, a którego nie ma, bo dodaje (cholera – czy też odejmuję?) tak zwane wejścia na stronę (kartkę?) w Internecie. A kto widział ten Internet – ja nie! Mój wynik nie był imponujący. Przegrałem – i to zdecydowanie – z panienką, która pokazywała jak należy wyrywać (sorry – usuwać) owłosienie nadoczne, żeby brwi ładnie wyglądały. Na zakończenie zrosiła je perfumą jedną. Tu uwaga –zapach przez ekran mnie nie przeszedł – widocznie mam zepsuty komputer.
Gdzieś tak, pod koniec lat siedemdziesiątych „trasowałem” z kabaretem po całej Polsce. W mieście szacownym (możliwe, że był to Lublin) zagraliśmy to i tamto, w sympatycznej atmosferze. Sal nie pamiętam (skleroza) ale wiem, że daliśmy też „sztukę” w Klubie Dziennikarza (czy są dziś jeszcze takie?). W owym czasie to było miejsce ekskluzywne i jakoś nobilitujące. Po ostatnich brawach pojawiła się zwyczajowa kawa i coś jeszcze – mam na myśli interesujące rozmowy z widzami – one oczywiście „po”. To miał być ostatni występ wspomnianej trasy, ale rozochocony, ówczesny menażer, niespodziewanie dogadał się z kim trzeba i za stosownym wynagrodzeniem (oj! marne to wtedy było) zaproponował przedłużenie pobytu o jeden dzień i dodatkowy występ w pobliskiej i znaczącej w okolicy wiosce. Ponieważ, tak jak i on, byliśmy wszyscy „po” rozmowach podnoszącym nam nastrój (patrz wyżej) „łyknęliśmy” propozycję.
Następnego dnia, po śniadaniu, wczesnym popołudniem i własną lokomocją (taki pudełkowy, śmieszny i trzęsący się autobusik, potęgujący ból głowy) udaliśmy się gdzie trzeba. Na szczęście nie było daleko. Malowniczy krajobraz łąk, pól i lasów koił niedogodności. Rzeczywiście – miejscowy Dom Kultury wyglądał dobrze, a nawet estetycznie (wtedy rzadkość). Wchodzimy na salę średniej wielkości, z równymi rzędami krzeseł, sceną i prawie teatralnym oświetleniem. Świetnie! Nawet klawiszowy instrument słusznej wielkości na owej scenie się znajdował. To ważne, bo w owym czasie kilka zabawnych i refleksyjnych piosenek znajdowało się w programie. Na dodatek mieliśmy własnego kompozytora, pianistę, który był stałą częścią ekipy. Onże muzyk, w odruchu zawodowym, podszedł do pianina, z zamiarem wypróbowania dźwięków; też sprawdzenia, czy instrument strojny. Otworzył klapę i … brak klawiszy, pustka, dziura. Okrzyki, interwencja – zjawia się Pan Kierownik. Pytamy: dlaczego nie ma klawiszy? Po co stoi niesprawny instrument? Odpowiedź: pianino jest wpisane do spisu inwentarza, to stoi, bo stać musi. W tym spisie klawiatury nie było … i nie ma. Zaległa cisza. Przerwał ją Kierownik: to akordeonu nie macie? Tutaj tak grają. Nie mieliśmy.
Poratował nas miejscowy ksiądz dobrodziej. Posiadał malutkie organy elektryczne, z pierwszej serii wyprodukowanych w Polsce. Pożyczył. Wydawały one dźwięki trudne do sklasyfikowania. Coś pośredniego między wierzbową piszczałką, zgrzytem szyn w chwili skręcania tramwaju i akordu nożnej fisharmonii. Na dodatek dźwięki samoistnie zmieniały natężenie w rytmie: łał…łał…łał. Ponieważ to ja otwierałem program jakimiś kupletami, to po zaśpiewaniu pierwszych zwrotek, z akompaniamentem tych organów (tylko dwie oktawy), złapał mnie taki atak śmiechu, ze nie mogłem się opanować i salwowałem się ucieczką. Sytuacja wywołała lawinę śmiechu, ze strony publiczności, co dla kabaretu było (i jest) najwyższym uznaniem. I poszło – całość to był jeden wielki sukces.
Nie potrafię sobie wytłumaczyć dlaczego czytając informację o szykującej się przez miasto sprzedaży miejscowego, kopanego klubu, grającego jeszcze na stadionie w budowie, przypomniałem sobie opisaną sytuację. Pianino na scenie stoi, ale klawiatury brak. W spisie inwentarza wszystko się zgadza. Miasto – czyli też ja – sprzedaje, ale co roku będzie dokładało (czyli też ja). Im lepiej „Sandecja” będzie grała tym więcej będziemy (miasto i ja) dokładali. A kwoty to niemałe. Zabawka droga i każde pieniądze pochłonie. Za trzecią ligę dopłata 4 mln zł brutto, za drugą 5 mln i za pierwszą milionów 6. Dodatkowo, stadion skazany jest na przynoszenie deficytu. Strata może przekraczać milion zł w skali roku. Nie szkodzi – kabaret trwa i ma trwać. Odsyłam do artykułów, które precyzyjnie opisują całe zamieszanie (kto szuka ten znajdzie). Felieton i felietonista nie od tego. No tego od czego?
Felieton jest od… tego samego co jamniczek (felieton równa się jamniczek). Nie potrafię tego precyzyjnie wyjaśnić więc sięgam do twórczości filmowej sądeczanina Juliana Józefa Antonisza (kto szuka ten znajdzie – nagroda podczas Krakowskiego Festiwalu Filmowego 1972; ,,Brązowy Lajkonik” – animacja). „Na świecie jest wiele okropnie złożonych wynalazków, na przykład stukawka pukawka, kapacytron wiśniowy, piłupdziwóla dyfuzyjna albo elektrokapuściocha.[…] A jamniczek posiada głowę, kiszkę – bo wszystko, co żyje, posiada w środku jakąś kiszkę – i tylną część ciała.[…] Nie powinniśmy niszczyć ani jamniczka, ani elektrokapuściochy, bo są to potrzebne nam zwierzątka”. Klubu i stadionu pod wspólną nazwą „Sandecja” też nie – szczególnie! Do poczytania za tydzień.
Jan Zawił