Dziecięca przyjaźń buduje pokój, czyli piątkowy koncert 29. ŚWIĘTA DZIECI GÓR…

Piątek wieczór, a tu ostatni koncert główny w dzień narodowy. ŚWIĘTO DZIECI GÓR w nowym wydaniu jest nieco krótsze. To „nieco” oznacza jeden dzień. Koncert finałowy już w sobotę. Na razie jednak cieszymy się występami Podhalan, Chorwatów i Ukraińców.
Dyrektorzy Festiwalu, Andrzej Zarych i Piotr Gąsienica witali gości, którzy pojawili się na dzisiejszym koncercie, a większość z nich pozostanie z nami do jutra.

Są wśród nich: Rafał Jewdokimow – naczelnik wydziału ds. nadzoru nad instytucjami kultury i koordynacji Programów Ministra w Departamencie Narodowych Instytucji Kultury Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Dariusz Gawęda – zastępca dyrektora Departamentu Kultury i Dziedzictwa Narodowego Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego, Monika Garnek-Owczarczyk – zastępca dyrektora Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi oraz Elżbieta Osińska-Kassa, Jolanta Kurek i Marcin Skrzecz z NIKiDW, Janina Burzyńska – dyrektor oddziału terenowego Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa w Krakowie, Hanka Rybka – dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Folkloru Ziem Górskich i Katarzyna Szwajnos-Różak – z biura organizacyjnego Festiwalu, Joanna Staszak – naczelnik Wydziału Kultury Urzędu Miasta Zakopane i Katarzyna Stachoń-Groblowy z Wydziału Kultury Urzędu Miasta Zakopane, Rafał Jandura – radny powiatu nowotarskiego, Artur Majerczak – dyrektor Centrum Kultury Gminy Czorsztyn, a także ks. dr Stanisław Kowalik – kapelan Festiwalu.

Rośnięcie jest piękne, bogate, tajemnicze. Ale i rzewne, jak rzewny jest śpiew Józka Brody, do którego tak skutecznie potrafi zaprosić wszystkich widzów. I każdy czuje się jakby lepszy, jakby pełniejszy. Tak działa śpiew, ten z serca.

Trudno wyobrazić sobie lepszy moment, by wspomnieć poprzedniego kierownika biura prasowego Festiwalu, Henryka Cyganika. Mój tata opisywał ŚWIĘTO DZIECI GÓR do 2004 roku, zmarł pół roku po tamtym, XII wydaniu. Czemu piszę o nim dziś? W swoich ostatnich biogramach Heniu pisał, że jest góralem podwodnym. Urodził się bowiem w starych Maniowach.

Gdy patrzę na zabawy MAŁYCH MANIOWIAN, nie mogę oprzeć się tej myśli, że świat, który pokazują, świat ich pradziadków, poza tym, że odszedł w przeszłość, zanurzył się również w nurty Jeziora Czorsztyńskiego.

Już nigdy nie zobaczę podwórka, na którym bawiłem się jako dziecko w każde wakacje, ani Grapy, z której obserwowałem, jak powstają nowoczesne klocki nowych Maniów, ani tego gospodarstwa Baków na rozstaju nad rzeką, w którym zaaferowany obserwowałem pracę dużych, starych krosen. Nie ma desek koło tartaku, z których runąłem kiedyś w gęstwinę pokrzyw. Tartaku też nie ma. Tylko stary, drewniany, przepiękny kościółek wraz z cmentarzem przeniesiono na wzgórze.

A jeśli to wszystko stało się wspomnieniem, a wraz z odchodzeniem wspominających, stanie się już tylko wspomnieniem wspomnienia, tym bardziej ważne jest to, co na scenie ŚWIĘTA robią MALI MANIOWIANIE i każdy zespół starający się zachować pamięć o tamtym świecie.

Dziewczęta grają gałgankową piłką. Piłka ma chyba własne zywobycie, bo wybiera grupę chłopaków. I chłopaki nie oddadzą i jeszcze z beksy, co po piłkę przyszła, będą się śmiać.

I jak u Gombrowicza był pojedynek na miny, tak tutaj między grupami chłopaków i dziewcząt pojedynek na przyśpiewki, niekoniecznie komplementujące płeć przeciwną. Na szczęście przychodzą starsi z zacięciem mediacyjnym.

„Aniołek, fiołek, róza, bez…” Albo „skuj się, skuj się, skuj się”, czyli kto więcej razy skoczy przez sznur: przedstawicielka dziewcząt czy wysłannik chłopców?

Scur godzi wszystkich!

A jeszcze lepiej godzą krowy, które pono idą w konicynę, a są pod opieką chłopaków. Dziewczęta zostają same. A że wiadomo: ilość testosteronu na scenie jest odwrotnie proporcjonalna do wypełnienia sceny spokojem, więc dziewczęta już bez emocji siadają w kręgu. Jedna z nich daje mały wykład, na co pomagają zebrane zioła.

Przychodzi zapłakany, brudny chłopak, który z wielkimi emocjami opowiada historię. O tym, że… no właściwie nie wiadomo o czym, bo… akustyka.

Na szczęście do muzyki i tańca tak bardzo akustyka niepotrzebna. A instrumenty właśnie się na hali pojawiły.

Kiedyś tata mi powiedział, że jak ktoś się na Podhalu nie urodził, nigdy nie zatańczy tak jak oni…

Nie mają szczęścia MALI MANIOWIANIE. Pierwszy taniec, a burza, która właśnie nadeszła nad Amfiteatr, wyłącza prąd. Powoli wraca światło, mikrofony, ale mali artyści i smyczkowa kapela nic sobie z sytuacji nie robią. Co trzeba – słychać, co trzeba – widać. A właśnie po scenie pomykają tymi charakterystycznymi delikatnymi kroczkami mały chłopak w szarych portkach i koszuli i mała dziewczynka w jadwisi.

W tle dziewczęta plotą wianki, chłopaki próbują kto silniejszy na rękę.

Muzyka kończy, rozprzestrzenia się śpiew, piękny. Zaczyna jedna dziewczyna, kilka nut i włączają się wszyscy. Muzyka znów zaczyna, kolejne pary tańczą.

W przestrzeniach między zadaszeniem widać deszcz, który pada falą, tłukąc się w płótno nad naszymi głowami, jakby żądał, żeby go wpuścić. Jakby chciał powiedzieć: ja jestem głośniejszy, mnie słuchajcie. Do ulewy dołączają się grzmoty. Ale Maniowianie się nie dają. Muzyka, przyśpiewki przebijają się przez szum ulewy.

Nie wygrywają jednak. Gdy żegnają muzykę, a przede wszystkim widzów, Amfiteatr jak pudło rezonansowe chorwackiego kontrabasu, wzmacnia odgłosy burzy.

Krzysztof Trebunia-Tutka wyraża nadzieję, że może chorwacki zespół PETAR ZRINSKI przepędzi burzę, gdzieś do Krakowa. Ja nie wiem, czemu nie do Zakopanego, w każdym razie dobrze, żeby już ustało.

Józek Broda przedstawia kapelę, ale nie jako zwykle się czyni na wszystkich estradach świata – muzyków, ale bardzo ciekawe strunowe instrumenty.

W zabawach słowiańskiego, bądź co bądź zespołu, pojawiają się jakby bliskie słowa, jest „konik” i „fiku-miku” i „kózko”. Ale i gesty podobne: podpieranie się pod boki, w parach taniec ze skrzyżowanymi rękami. Ruch ramion jak skrzydeł przekonuje, że przekaz werbalny nie jest jedynym skutecznym. Możemy rozpoznać „Uciekaj myszko do dziury” i coś jakby „Ulijanka”, czy „Ciuciubabka”, a może „Stary niedźwiedź”? A potem przeplatający się wąż, który – nie zdziwiłbym się – gdyby był wersją naszych „Mostów”.

Wydaje się, że skończyli, ale to tylko młodsi pożegnali się z publicznością. Grupa starszych chłopaków skacze przez watrę, choć z powodów oczywistych niezapaloną, potem bawi się w coś co można zatytułować: „jesteś z przodu, to złap ostatniego”. A że dziewczęta na wszystkich górach świata dorastają wcześniej, więc i te, nie bawią się już jak młodsi, albo chłopcy. Dla nich ważny już jest śpiew i taniec.

I scena dramatyczna: jedna z dziewczynek próbuje dołączyć do bawiących się grupek. Nikt jej nie chce. Ona płacze, oni ją pocieszają. A właściwie on, ten który prosi ją do tańca.

Ilość i jakość zabaw wskazuje na to, że zespół PETAR ZRINSKI z Vrbovecu wie, o co chodzi w ŚWIĘCIE DZIECI GÓR. Jak to mówią „noblesse oblige”, a w tym przypadku owo szlachectwo wynika z dwóch faktów: po pierwsze grupa z Chorwacji jest najstarszą na tegorocznym Festiwalu, a po drugie na ŚWIĘCIE DZIECI GÓR już byli, w roku 2014. Wyciągnęli wnioski i przygotowali program, że klękajcie narody!

No i wiedzą jak chwycić za serce nowosądecką (i nie tylko) publiczność, śpiewając na znaną nutę, po polsku, że „póki Wisła płynie, Polska nie zaginie…”.

Trzecia grupa, GORGANY ze Lwowa, tego wieczoru zaprosiła nas w Czarnohorę, gdzieś do podnóża Howerli, świętej góry Ukraińców.

Dzieci z Ukrainy wypełniły scenę ŚWIĘTA DZIECI GÓR czerwienią i bielą, a spódnice mniejszych dziewczynek zakwitły różyczkami tak świeżymi, jak świeże są wianki na dziewczęcych skroniach.

Zabawy w kółecku. Takie, które opowiadają historię, o zamknięciu, ratunku, miłości. I znów: jak niewiele trzeba! Wystarczą dwie deszczułki położone na krzyż, by kierpce młodych Ukraińców szukały przestrzeni między nimi, trochę jak w grze w klasy.

A teraz zjawiskowy obraz: dziewczynka stąpa powoli, w rytm pieśni, ale nie po scenie, lecz wysoko ponad głowami kolegów i koleżanek, podtrzymywana przez jedną parę z zespołu z dwóch stron, stawia delikatnie stopy na dłoniach, które pojawiają się przed nią, gdy kolejne pary przebiegają z tyłu do przodu, by ją unieść w jej podniebnym marszu.

Tańce, śpiewy solowe i chóralne, tańce, tańce, śpiewy…

„Dziecięca przyjaźń buduje pokój świata dorosłych” przypominam sobie szczególnie teraz, gdy uświadamiam sobie, że przed nami dzieci z kraju objętego wojną. I żal, że nie wszystkie dzieci na świecie mogą wziąć udział w Festiwalu ŚWIĘTO DZIECI GÓR, i zrozumieć, że wojna jest bez sensu.

Na koniec, jak na każdym występie młodych Ukraińców: „Czerwona Kalina”. I „Sława Ukrainie, hieroiom sława!”. I jeszcze łącząca nas tak bardzo wyśpiewana przez nas wszystkich opowieść o Kozaku, co znad czarnej wody siadał na koń…

tekst: Kamil Cyganik, fot. Piotr Droździk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Facebook
Instagram

Poprawa dostępności strony